Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie lubiłem tego człowieka, bo był z tych co dla grosza na wszystko są gotowi, ale w towarzystwie człek był miły i gładki.
Po wieczerzy gdym go do gościnnéj izby zaprowadził, potarłszy czuprynę powiada mi:
— Jam tu, mój mości dobrodzieju, nie w gościnę ani dla wypoczynku przybył — ale z niemiłą sprawą. Posłów nie zabijają ni wieszają.
— O! o! — rzekłem — cóż to takiego?
Trwogim nie uczuł bom był w sumieniu czystym.
Usiedliśmy.
— Rzecz jest taka — począł Przemocki — że... że potomstwo Pokrzywnickich najbliższe krwią Janowi Aleksandrowi, po którym asindziej odziedziczyłeś — chce obalić testament, dowodzić mu pochodzenia nieszlacheckiego i na kaduka goni...
Osłupiałem.
— Mości dobrodzieju — odezwałem się spokojnie choć mnie to raziło jak sztylet w serce, dla Filipinki zwłaszcza i dzieci moich... O testament nie zabiegałem, przyjął mnie do krwi i herbu swojego ś. p. Jan Aleksander, dokumenta są, przedawnienie zaszło. Dlaczegóż natychmiast nie protestowali.
— Hm! — odparł Przemocki — być może, iż oni nie wskórają nic w sądzie... a być może, iż się okaże jako w pewnych wypadkach przedawnienia nie ma. Na dwoje