Przejdź do zawartości

Strona:Iliada2.djvu/278

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Legł Adrest i Autonoy, i Echekl i Muli,        699
Perym, Pilart, Melanip, zgubny cios poczuli,
Epistora, Elaza, trup na trupie pada,
Tych zabił, a trwożliwa pierzchnęła gromada.
Jużby Grecy Troiańskie wyłamali bramy,
Bo nie mogły zwycięzcy żadne wstrzymać tamy,
Gdy na wieży Apollo usiadł zagniewany,
Myśląc Patrokla zgubić, a wesprzeć Troiany.
Potrzykroć go na mury niosła chęć gorąca;
Potrzykroć z szańców miasta Apollo go strąca,
W ogromny puklerz boską uderzaiąc dłonią.
Lecz gdy, iak bóg, czwarty raz wpadał z krwawą bronią,
Przerażaiącym głosem Apollo zawoła.
„Pódź precz! nic twoie ramie dokazać nie zdoła:
Bo nie tobie wyroki dobydź Troi dały.
Choć mocnieyszy, nie będzie miał Pelid téy chwały.„
Tak rzekł: on się nacierać więcéy nie ośmiela,
Chroniąc się gniewu boga, który śmiercią strzela.
Pod bramą Sceyską trzymał rumaki ogniste,
A w głowie Hektor myśli rozważał dwoiste:
Czy ieszcze wpaśdź na Greków, i tłum ich wygładzić,
Czy zastępy Troiańskie pod mury sprowadzić.
Wtém Apollo w postaci Azego przychodzi,
Starzec ten, brat Hekuby, z Dymanta się rodzi,
Obszerne dzierży włości we Frygów krainie,
Gdzie biegiem zapienionym bystry Sangar płynie.