Przejdź do zawartości

Strona:Iliada2.djvu/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gniewny Eneasz woła: „Choć lekkiemi kroki        621
Na polu czynisz bystre, Meryonie, skoki,
Gdybym cię był cokolwiek ruszył dzidą moią,
Jużbyś więcéy w tan Marsa nie chodził pod Troią.„
„Eneaszu, obadwa Marsowiśmy słudzy,
Rzekł Meryon, masz serce, maią ie i drudzy:
Chociaż tak wielką siłą ręka twoia słynie,
Nie każdy, kto się z tobą śmie potykać, zginie.
Równie będąc śmiertelny, nic nie masz nademnie.
Jeśli ia cię oszczepem dosięgnę wzaiemnie,
W męztwie, w zręczności, w sile, słaba twa zasłona,
Ja mam chwałę, ty póydziesz do kraiów Plutona.„
„Meryonie, rzeki Patrokl, czyż w tak ważnéy porze,
Godzi się czas na próżnym tracić rozgoworze?
Nie słowami, lecz bronią odeprzeć ich możem.
Nie ustąpią, aż kogo trupem z nich położem.
Bóy ręki potrzebuie, a rada ięzyka,
Rycerz w polu nie gada, ale się potyka.„
Spieszy, Meryon za nim na zastępy wbiega.
A iak się ięk daleko po lasach rozlega,
Gdy od siekier padaią dęby z wielkim grzmotem;
Z takim ięczą przyłbice i tarcze łoskotem,
Gdy w nie dzidy i miecze i ogromne głazy,
Gęsto powtarzanemi uderzaią razy.
Tak były Sarpedona zmienione ostatki,
Iżby go własney oko nie poznało matki: