Przejdź do zawartości

Strona:Hugo Zapałowicz - Z Czarnohory do Alp Rodneńskich.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

większej części Rusini z Galicyi. Tak i na tej połoninie byli sami Galicyanie. Spostrzegłszy w kącie piszczałkę poprosiliśmy Iwana, aby zagrał. Nie dał się długo prosić i niebawem zagrał kilka tych rzewnych tęsknych dumek ruskich, które przemawiać się zdawały, że i w jego na pozór tak surowej duszy, żyje świat szlachetniejszych uczuć i myśli, tylko, że przytłumiony chwastem tego ciężkiego codziennego życia. Po Iwanie chwycił za piszczałkę młody chłopak o czerstwem rumianem licu i począł grać, a zadziwienie nasze rosło z każdą chwilą. Tyle było w grze jego werwy, tak umiał jasno uderzać w tony smutne lub wesołe, tyle różnych wrażeń umiał w słuchaczach wywołać, żeśmy poczęli przypuszczać, że się gdzieś gry uczył. Lecz chłopak był zupełny samouk, nigdy nawet miasta nie widział. Zaiste, lud tutejszy ma wiele zdolności muzykalnych.
Gdyśmy się następnego dnia przebudzili mgła wisiała aż po staję, a powietrze było spokojne. Otuleni w gęste mgły, postępowaliśmy znowu w górę w kierunku na Dancerz. Koło dziesiątej godziny jednak mgły poczęły jaśnieć, jakby był kto rozprowadzał po nich światłość, poczęły rzednąć a tu i owdzie przedziera się już błękit nieba, a niżej pod nami widać leśne szaty dolin, również jakby płaty ciemniejszego błękitu. Przez godzinę mgły jakby się były wahały, co mają z sobą począć: to się rozdzielały i jak spadłe z nieba chmury wałęsały się po stokach gór, złaziły w doliny, to sobie znów podawały dłonie i przypuszczały na nas swój nieszkodliwy atak. Lecz słońce grzało z góry, przypierało je nielitościwie do ściany i coraz słabsze były ich ataki i coraz bardziej rzedniały ich szeregi. Już ich tylko niewiele, jak resztki pobitego i obsaczonego wojska; chcą się ukryć w zapadlinach gór, lecz słońce zwycięskie wpada i tu na nie i niebawem ostatni strzępek mgły rozwiał się w powietrza. Południowy stok Czarnohory zajaśniał w słonecznej pogodzie, jakby odetchnąwszy, że się pozbył uieprzyjaciela. Jakże się jednak zdziwiliśmy, gdy wyszedłszy na Dancerz 1,822 m. spostrzegliśmy, że północne stoki Czarnohory (w Galicyi) były w gęste mgły odziane aż po sam brzeg, po graniczny grzbiet Czarnohory. Na lewo o kilka kroków morze mgieł, na prawo uśmiechnięte w pogodzie stoki. Czarnohora podobną teraz była do olbrzymiego masztu, który w jednę stronę, na północ, nadął swój ogromny biały żagiel. Z północnej przeto strony było chłodniej i mgły nie mogły się tam ulotnić. Szliśmy następnie grzbietem granicznym przez Pozyzewzką 1,850 m. aż pod Turkuł, zkąd zeszliśmy znowu na węgierską stronę i zawitaliśmy wieczorem do znanej nam już staji na połoninie Turkulskiej. Watah czynił już przygotowania do opuszczenia z owcami połoniny, a część już była nawet powróciła w doliny. Opowiadał nam, że sąsiad jego na połoninie Tomnatka Wielkiego już od tygodnia opuścił połoniny. Na tej sąsiedniej, pół dnia drogi oddalonej staji, byliśmy już raz dawniej i przypomnieliśmy sobie, żeśmy tam żyda watahę zastali. Po raz pierwszy zobaczyliśmy żyda watahą w kotlinie Kizich Ułohów. Doglądają oni tylko, podczas gdy Huculi pasą, doją i w ogóle wszystkie spełniają im roboty. Żydzi biorą połoniny bądź w zastaw za długi, bądź kupują je na własność, a szczególnie na dziale granicznym między Czarnohorą a Czywczynem zakupili oni jnż wielc rozległych połonin. Widok żyda na połoninie sprawia zawsze jakieś przykre wrażenie. Ludzie ci nie mają żadnego poczucia na piękno i poezyę otaczającego ich świata górskiego. Uważając nadto poetyczny zawód owczarski tylko ze względu na jego zyskowność i posługując się we wszystkiem obcemi siłami, nasuwają mimowoli na myśl, jak to ten swobodny dzielny lud Hucułów w coraz większą popada od nich zależność i nawet z tych swych odwiecznych dzielnic, z krainy połonin, zostaje zwolna wypierany. Gdyśmy po raz pierwszy zobaczyli żyda watahą, to się Wawrzyniec aż