Przejdź do zawartości

Strona:Hugo Zapałowicz - Z Czarnohory do Alp Rodneńskich.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mowy być nie może, lecz wozy nie mają tu po większej części i do dolin przystępu, i tak doliną Czeremoszu Czarnego można z trudnością dojechać tylko do Burkutu.
Nazajutrz podeszliśmy znowu na Ruski Dił, który bardzo długi grzbiet tworzy. Znowu ta sama jednostajna roślinność połonin zaścielała wszędzie ziemię. Nie mając przeto wiele do notowania, rozglądaliśmy się w koło po okolicy, bo widok był pyszny, szczególnie na Czarnohorę, która się tuż przed nami roztaczała, a czas bardzo piękny i spokojny, powietrze orzeźwiające. Z Ruskiego Diłu leśną drogą, widocznie bardzo uczęszczaną, zeszliśmy znowu do doliny Czeremoszu Czarnego, koło ujścia potoku Szybeny. Ztąd podążyliśmy doliną Czeremoszu aż do Jawornika i niebawem stanęliśmy u podnóża Skorusznego.
Południe już było minęło. Niezaznane prawie jeszcze dotąd dokuczało nam gorąco. Mieliśmy jeszcze raz wznieść się po nad granicę lasów, przejść po pod czub Skorusznego i zniżyć się po drugiej stronie do doliny Dzembronii, a tem samem stanąć znowu z powrotem w domu. Przebycie jednak Skorusznego było jeszcze twardym orzechem do zgryzienia. Przed nami wznosił się jego stromy i jałowy stok rozgrzany skwarnem słońcem. Nadto odezwało się w nas dopiero teraz ogólne znużenie. Postanowiliśmy przeto wypocząć cokolwiek dłużej tutaj, pocieszając się, że choć droga jeszcze daleka, to jednak Iwan ma dobre oczy a my latarkę, więc choćby i po nocy trafimy przez lasy do domu. Do spoczynku wybraliśmy miejsce pod wielkim cieniodajnym świerkiem nad potokiem, a nałożywszy ogień pousiadaliśmy — i niebawem sen nas wszystkich zmorzył.
Gdy się z towarzyszem ocknąłem, Wawrzyniec i Iwan spali jeszcze tak twardo, że ani nie czuli, jak słońce, które się tymczasem posunęło, padało im przez gałęzie ognistym słupem na twarze i nie spostrzegli, iż ogień już dawno przygasł a woda na herbatę kipieć przestała. Pobudziliśmy ich; niebawem poczęła znów woda kipieć, a po posileniu się zapijaliśmy herbatą. A mieliśmy teraz od jednego już razu herbaty prawie aż za wiele, bo w Wyszowie wybrał „Wawrzyniec garnek blaszany takich rozmiarów, że ten raczej podobny był do bębna lub kociołka. W ten garnek pakował odtąd Wawrzyniec prawie całą swą kuchnię.
Zbliżył się w końcu czas, w którym już ostatecznie potrzeba było ruszyć naprzód. Zebrawszy resztki energii i sił, poczęliśmy się piąć do góry. Aby Wawrzyńcowi ulżyć, który i tak był bardziej od nas obu zmęczony i więcej od nas dźwigał, wzięliśmy od niego deszczułki z roślinami, które zawsze z honorem nosił. Deszczułki te, w których ściśnięte były rośliny w bibułach i które przez ramię na rzemieniu wisiały, w pierwszych dniach podobne kształtem do księgi gruntowej, teraz roztyły się, przybrały kształt skrzynki.
Powracając żartowaliśmy nieraz z Wawrzyńca, że wygląda z daleka jak Włoch wędrowny z katarynką, a on dodawał śmiejąc się, że przybył grać aż na połoniny. Katarynka ta jednak, w której się tyle pięknych roślin mieściło, była ciężka, o czem się przekonaliśmy, wynosząc ją z towarzyszem na przemiany aż na najwyższy punkt naszej drogi.
Wychodząc w górę, zaglądałem kilka razy do lasu i ucieszony zostałem znalezieniem rzadkiej rośliny Gudiery rozesłanej (Goodyera repens), z rodziny Storczyków, która zawsze miejsca zacienionego wyszukuje, wskutek czego dziwnie pięknie wydają się jej drobne białe i jakby aksamitne kwiatuszki, ustawione w kłosek.
Słońce już się było schowało za Czarnohorę, gdyśmy stanęli na najwyższem miejscu naszej drogi, pod czubem Skorusznego. Spojrzeliśmy w stronę Alp Ro-