Przejdź do zawartości

Strona:Hugo Zapałowicz - Z Czarnohory do Alp Rodneńskich.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

musieli często drzew chwytać, aby się wstrzymywać w pędzie. Poczęliśmy teraz powątpiewać, czy nasi mogli tu trafić, nie znając drogi po nocy, nawet mimo instynktu Iwana. Chłopak wciąż się z troskliwością na nas oglądał, zwracając co chwilę ostrzegającym ruchem na coś uwagę naszą. Wreszcie zeszliśmy na drogę równiejszą, las cokolwiek zrzedniał, a niebawem błysło z pomiędzy drzew kilka świateł i zaraz potem stanęliśmy na wolnem miejscu.
I wagę naszą uderzyła zaraz na wstępie olbrzymia prostopadła skała, co się groźnie ku niebu wznosiła, płonąc i gasnąc co chwilę od blasku ogni pasterskich. Ten nowy widok począł nam coraz lepiej wyjaśniać tajemnicę budowy Alp Rodneńskich.
Do podnóża tej skały tuliła się staja, jak budka przekupki do boku olbrzymiego katedralnego kościoła. Całe to miejsce miało wejrzenie tak fantastyczne i dzikie, tak było zaciszne i jakby od reszty świata odcięte, że się nam zdawało, iż wchodzimy do jakiejś kryjówki rozbójników.
Wzrok nasz z przenikliwością wysłany do wnętrza staji, nie odkrył tam nikogo z naszych znajomych!
Na przywitanie nasze wyszedł czujny zawsze watah, któremu chłopiec nasz począł coś wiele opowiadać, widocznie o nas i polecając mu nas, bośmy często słyszeli z ust jego słowo inżynieru.
W staji spało na gołej ziemi, jak zawsze i wszędzie po stajach, czterech Rumunów, którzy jednak jeden po drugim poczęli się budzić i z zadziwieniem przypatrywać tak późnym gościom. Ustąpiono nam jeden kąt i domyślny watah, może zresztą przez chłopca uprzedzony, poczęstował nas żętycą i serem.
Nie mogąc rozmawiać, a nadto zmęczeni, pokładliśmy się na ziemi. Zimno jednak dokuczało nam w letnich ubraniach, a do tego w staji z trzech stron przewiewnej. Poczęliśmy przeto mówić do wataha, wskazując na nasze letnie ubrania i naśladując dreszcz zimna, a pokazując zarazem na wiszące gunie. On nas zrozumiał i podał gunię, dobrze już zabrudzoną, którą się wspólnie przykryliśmy.
Na myśli nam stanął Wawrzyniec i Iwan, nawet i cygan.
Gdzie oni są? Co się z niemi dzieje? Czy się im nie wydarzyło jakie nieszczęście? Tak ciemna noc, tu takie przepaście, a oni bez światła!
I niespokój ogarnął nas obu. Uspokajało nas tylko wielkie doświadczenie Iwana.
Rumuni siedzieli rozmawiając, z czego nie rozumieliśmy ani słowa. Spostrzegliśmy, że się nasz chłopak rozzuł i położywszy się z drugiej strony ognia, sparł głowę na ręce, nie mięszając się do rozmowy. Widocznie postanowił tu zanocować.
— Wiesz co? — rzekł do mnie towarzysz tonem więcej żartobliwym — gdyby im przyszła chętka, mogliby nas jak baranów porznąć, gdy pośniemy.
Niebawem poczęło nam znużenie kleić oczy. Usypiając widziałem z przeciwka uśmiechniętą twarzyczkę chłopca. Była to może jedyna dobra dusza w naszem pobliżu.
Wkrótce usnęliśmy snem jak kamień twardym.
Gdyśmy się przebudzli, dzień był już jasny, ale słońce nie wyjrzało jeszcze po nad wysokie góry. W stronie wschodu odziewał jeszcze głęboki cień wysoką ścianę gór, podczas gdy naprzeciw, po tej stronie doliny błyszczały już do połowy oświecone gór szczyty.
W staji był teraz watah i drugi jeszcze pasterz. Rozmawiali dość cicho, a widząc, że się przebudzamy, poczęli coś do nas przemawiać.