Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

inni. Otóż, widzi pan pastor, tegośmy pragnęli i spodziewaliśmy się, że nasz nowy kapelan w tem nam właśnie dopomoże. Nie wiem, czy mnie pan pastor rozumie. Jestem człek prosty, nie uczyłem się na pastora, ani nawet na kościelnego i językiem, jak przystoi, obracać nie umiem.
Emanuel dał mu się wygadać, chociaż rozumiał dobrze, że upokarza go wielce słuchanie tej przemowy, w dodatku wobec świadków wygłoszonej. Nie mógł się jednak zdobyć na słowo, zdolne przerwać, gdyż w duszy czuł, że tkacz ma słuszność zupełną, co więcej, że znalazł właściwy wyraz dla myśli, jakie w czasach ostatnich jemu samemu jawiły się w mglistych konturach.
Dopiero gdy tkacz zamilkł, a oczy wszystkich spoczęły na nim z wyrazem oczekiwania, zebrał się w sobie i odparł jąkliwie, celem uratowania wobec tych ludzi bodaj resztek duchowego swego dostojeństwa i powagi:
— Cenię wysoko otwartość, z jaką mówiliście do mnie, panie Hansen. Takie wzajemne zaufanie, to... pierwszy warunek porozumienia się obopólnego. Nikt zaś tego bardziej niż ja nie pragnie.
— Ten sam mamy pogląd wszyscy! — zawołał tkacz nagle, z zapałem. — Dlatego też osądziliśmy, że byłoby dobrze, gdyby pan pastor raz wreszcie przemówił do nas i wypowiedział poprostu co myśli. Znamy się tylko z kościoła i choć przyznaję, że zadowalniało nas nieraz bardzo to, cośmy tam słyszeli, ale trzeba się jakoś lepiej zaznajomić osobiście. My, ludzie wiejscy, czujemy chętkę zbliżenia się do naszego duszpasterza, zadawania mu pytań i słuchania odpowiedzi, my, woły robocze, odrabiające co dnia tę samą pracę, czujemy wielką potrzebę posiadania