Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/76

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Oddawna pociągała go w dziwny sposób ta wieś, zasiana maleńkiemi chałupinami, przepołowiona wielkim stawem, posiadająca mnóstwo łączek, ciasnych uliczek i zakamarków. Podobało mu się to daleko bardziej niż grupy nowych, porządnie zbudowanych zagród kmiecych Vejlby, jakie miał codziennie przed oczyma. Zakochał się wprost w tej romantycznej wiosczynie, podobnej do rodzajnej oazy pośród ogołoconych z roślinności wzgórz. To też bolało go podwójnie, że właśnie tutaj rozsiadła się główna kwatera wrogów Kościoła i wichrzycieli parafjalnych. Ile razy spojrzał na lichą, napoły rozwaloną chałupę pośrodku wsi stojącą, z której słomianego dachu powiewała często wielka dannebrogska flaga, serce przeszywał mu jakby cios szpady. Wiedział, że tam właśnie mieści się sala zebrań, gdzie sławetny tkacz Hansen piorunuje na proboszcza Tönnesena, a w czasach ostatnich, zwalcza również głoszone przez niego samego nauki.
Z większą nierównie przyjemnością patrzył na mały domek na zachodnim skraju wsi, o żółto malowanych ścianach, z ogródkiem, ujętym w płot z chróstu. Tam to przybył z wijatykiem w zimie, nocą do chorej córki właściciela. Nieraz dumał nad owym wieczorem i ludźmi, pośród których rozpoczął swą działalność kapłańską w sposób tak niezwykły. Kilka razy uczuwał potrzebę pójść tam i dowiedzieć się o stanie zdrowia dziewczyny, ale nie mógł się zdobyć na osobiste zetknięcie z tym odłamem ludności, który bezpośrednio niemal po pierwszem jego kazaniu, w sposób tak wyraźny zaznaczył swe nieprzychylne, a nawet wrogie stanowisko.