Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— No tak! Bądźże pan wesoły! Tego rodzaju rzeczy przemieniają się na wsi, gdzie wogóle nic się ciekawego nie dzieje przez cały rok, w niezmiernej doniosłości wydarzenia. Potwierdza to, co prawda, raz jeszcze wyrażony przeze mnie pogląd... Ale dość tego! Jak pan oczywiście wie, będę dla mych gości najuprzejmiejszą gospodynią. Goście ci, to o ile wiem, panowie: Piotr Nielsen, Niels Petersen, Piotr Nielsen Petersen, Niels, Piotr Nielsen... i t. d... No, nie marszczże pan tak okropnie czoła! Nie mam najmniejszej urazy do tych kochanych człowieczków, trudno mi się tylko pogodzić z tem, by pluli na moje dywany, jak się to przydarzyło jednemu zeszłego roku. Było to może wyrazem owej szlachetnej pierwotności uczuć, o której pan przed chwilą tak pięknie mówił, ale chętnie z niej rezygnuję. Otóż idzie mi o to, byś pan zechciał okazać się dziś wieczór wesołym i uprzejmym dla gości naszych. Także proszę, na wypadek, gdyby mnie w ciągu wieczoru napadł mój utrapiony ból głowy, proszę gorąco, byś pan zechciał zastąpić mnie, w sposób rycerski wobec pań.
— Łaskawa pani wie, że jestem zawsze do jej usług! — rzekł Emanuel, kłaniając się z ironicznem ugrzecznieniem — Czy mogę czemś jeszcze służyć pani, panno Ranghildo?
— Tak! Proszę o tę wielką łaskę, byś pan raczył, wyjątkowo dziś, nie być zanadto niepunktualnym. Sądzę, że ojciec niecierpliwiłby się dziś więcej niż kiedykolwiek, gdybyśmy musieli na pana czekać. Przyjdź pan raczej pół godziny wcześniej, a pomożesz mi pan trochę w nakrywaniu stołu!
— Uczynię co w mojej mocy! — odrzekł — Ale w takim razie pozwoli pani, że odejdę zaraz.