Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/543

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wanie ojca swego przez właściciela wsi. Widział wszystko, brunatne pola, schylonego u pługa ojca, konie z których unosiła się para, młodego panicza, żółty kij jego, przerażoną minę ojca, podniesione ramię, którem się zasłaniał, wiernopoddańcze, psie spojrzenie... Wszystko to wżarło mu się w duszę jak piętno niewolnika. Wzniósł dnia tego w górę chłopięcą pięść swoją i poprzysiągł zemstę. Ale miast dożyć zadosyćuczynienia dla siebie i swego stanu, widział, że karność wzrasta z dnia na dzień, a nikczemność płaszczy się coraz bardziej.
Postanowił tedy zaprzestać walki. Nic zrobić nie można było z ludem, który przyjął maksymę: Im bardziej po warjacku, tem lepiej. Poprosił o głos poto jeno, by dać folgę sercu po raz ostatni i wyrazić rodzaj pożegnania swym byłym przyjaciołom i zwolennikom.
Zrazu niebardzo zważano nań, gdy stanął na trybunie. Większość nie wiedziała, kim jest, a trzeźwy, nawet rozwlekły sposób mówienia wywołał zpoczątku pewne zniecierpliwienie. Ale niebawem nastawiono uszu. Cóż to? Wszakże człowiek ten mówił o polityce, o zamachu stanu, o ograniczeniu ruchu wolnościowego...
Powstało na sali zaniepokojenie. Spozierano ukradkiem na ministra i na potężnego dyrygenta koncertu, który też wstał i ujął dzwonek, gotów interwenjować.
W tejże chwili prześliznął się mówca, jak kot ku właściwemu tematowi, wrócił do kar piekielnych i życia pozagrobowego.
Ale zaledwo ustało przerażenie, a przewodniczący usiadł z powrotem, mówca zaraz ruszył na zabronione ścieżki. Zaczął mówić o ubezpieczeniu