Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dlatego też w ostatniej dopiero chwili objawiał, w którym z kościołów chce mieć kazanie, a skutkiem takiego manewru, oba kościoły przepełnione były przez czas pewien, każda zaś gromada żywiła nadzieję posłyszenia nowego kaznodziei.
Rozradowany widokiem swych wiernych zwolenników vejlbijskich zasiadł po powrocie proboszcz, w pogodnym nastroju, z wielkim apetytem do śniadania. Przyczyniła się jeszcze do tego nadzieja uroczystego obchodu, jaki miał się dziś właśnie odbyć na plebanji, a do którego sposobiono się gorliwie już od wielu dni. Zazwyczaj żył proboszcz z córką skromnie i cicho, nie biorąc nigdy udziału w chłopskich przyjęciach, zrzadka jeno odwiedzając co najbogatszych kmieci, lub właścicieli ziemskich okolicy. Jednak dwa razy do roku dawał proboszcz wystawną kolację, na którą, niby do stołu księcia, spraszano przedstawicieli różnych warstw gminy i parafji. Proboszcz Tönnesen sam zawsze kierował taką uroczystością. Miał już w krwi namiętne upodobanie do rządzenia i wydawania rozkazów. Zaledwo tedy rozłożył się za stołem i podwiązał pod brodę swą specjalnie wielką serwetę, zaraz zaczął udzielać córce szczegółowych zleceń odnośnie do kolei podawania win, przyrządzania salat i t. p. rzeczy.
Kapelan Hansted siedział niemy, jakby nieprzytomny, krusząc swym zwyczajem chleb na obrusie i nie biorąc niemal nic w usta. W ciągu zimy zmienił się bardzo zewnętrznie. Policzki bardziej mu się jeszcze zapadły, a czyste i dziecięco jasne dawniej oczy przysłoniła mgła, świadcząca, że robak jakiś gryzie potajemnie serce jego.
Szaro-niebieskie oczy panny Ranghildy obserwowały go z przeciwległej strony stołu, uważnie.