Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/523

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Powiedział sobie, że nie rozumie nowego pokolenia, mimo, że mieni się jego spadkobiercą, był przytem znużony, potrzebował spokoju i pragnął tylko w ciszy modlić się do Boga o przebaczenie za to, że zmarnował życie.
Siedział w fotelu, przy oknie, a zachodzące słońce rzucało przez firankę czerwoną poświatę na wyschłą jego twarz. Otwarte okno wpuszczało do pokoju rozgwar uliczny, szmer głosów i rżenie koni, które to odgłosy miłe mu ongiś były jak świegot ptactwa o świcie. Teraz atoli słyszał w tem dźwięk dzwonu, zwiastującego koniec życia i zagasanie nadziei. Wydawało mu się, że przyspasabia się pogrzeb, a niedługo spoczną w grobie zbutwiałe szczątki minionego czasu i jego własnego dzieła. Po drugiej stronie okna siedziała panna Katinka Gude, a druty jej błyskały bez ustanku.
I ona odciąć się nie mogła od życia wrącego w całej wsi, ale rozgwar ten był dla jej pozbawionych rezonansu uszu, zwykłym, jarmarcznym hałasem. Stara panna nader trzeźwo zapatrywała się na zebranie. Nie żywiła dlań żadnego szacunku, bowiem nie imponowali jej ludzie, ni w pojedynkę, ni w gromadzie, a zgoła już obojętną była na wszelkich pastorów, czy mówców ruchu ludowego. Z wyjątkiem brata i zmarłego dyrektora uczelni uważała wszystkich innych przywódców, od wielkiego Grundtviga, aż do proroków ostatnich czasów za coś w rodzaju przemysłowców „handlujących Bogiem,“ za protestanckich kramarzy odpustów, wystawiających na sprzedaż w sklepikach swych niebiańskie towary, starających się usilnie, by je dać po niższej od konkurenta cenie, z tem jednak, by zarobić nieźle.