Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/513

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Porachunki? Nie wiem o tem nic a nic!
— Wszakże musi pani pamiętać ową wygwieżdżoną noc zimową, gdybyśmy razem wracali z pewnego przyjęcia, po wystawnej uczcie, której luksus wyciskał, wierzę w to, łzy z oczu aniołów.
— Co pan powiada? Cóż to mogła być za uczta niesłychana?
— Więc pani naprawdę nie pamięta?
— Chyba ma pan na myśli ostatni obchód urodzin swego szwagra? Przypominam sobie, żeś pan się uparł odprowadzić mnie do domu, chociaż się wymawiałam.
— Właśnie o tym wieczorze myślę.
Zaniepokojona, roześmiała się nerwowo.
— Zawsześ pan ten sam, panie Hansted! — rzekła — Jakże można w tak czarnych barwach przedstawiać małe, niewinne zebranie. Wszak było ledwo kilka osób z rodziny. Wszyscy nosili jeszcze żałobę po małym Kaju. Pamiętam przynajmniej, że damy były ubrane czarno, ja także.
— Tak. Pani także, a przez jedwab widne były białe ramiona pani.
— Zapominasz się pan, panie pastorze! — powiedziała karcąco — Zresztą pocóż mówić o takich dawnych, obojętnych historjach?
— Tak, panno Tönnesen, jak rzekłem, zamykam dziś rachunki.
— Mnie pan nic nie winien! — zawołała żywo — Nawet wyjaśnienia.
— Przeciwnie, winienem je pani. Winienem pani dużo więcej, niż sądzisz sama. Teraz mogę to powiedzieć, mam nawet obowiązek, bowiem onego wieczoru Bóg rozstrzygnął los mój, a pani, panno Tönnesen byłaś narzędziem w jego ręku.