Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/505

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z kim rozmawia — Tak,... tak...dodał, — opierając znów policzek na dłoni Powiem ci coś, Betty. Dużo minęło lat od czasu mego wyświęcenia, a w dziecięcym już wieku przeznaczeniem to mojem było. Mimo wszystko jednak, aż do dziś wątpiłem, czy jestem powołany.
Pani Betty złożyła robotę na kolanach.
— Powołany? — spytała — Nie rozumiem cię, Emanuelu.
— Czy jestem naprawdę powołany... przez Boga... wiesz?
Pani Betty zaprzeczyła głową.
— Nie rozumiem.
— Ach tak, więc i ty zaliczasz się do tych, którzy sądzą, że ornat i peleryna stanowią duchownego, a złożenie egzaminu uznają za zgodę Boga na głoszenie słowa jego. Ja jednak przekonałem się, że Bóg sam sobie wybiera sługi swe, doświadczając wybrańców długo i szkoląc w sposób surowy. Wszak pamiętasz, Betty, legendę, którą ci niedawno opowiadałem, o owym człowieku w Judei, który przez cały ciąg życia szukał Boga i kroczył ścieżkami jego „ku zgorszeniu dzieciom świata.“ Pan zaś zadawał mu ranę po ranie, aż został na ziemi bezdomnym i opuszczonym, jak ptak nad falami morza. Wówczas dopiero pojął wolę Boga i poszedł do świątyni, gdzie mu się ukazał Pan, przykazując mu wydać wyrok na lud nieposłuszny. O opowieści tej myślałem często w ostatnich czasach. Jest to niejako zwierciadło mego życia. Wiem i czuję, że i mnie Bóg wołał długo i nadaremnie i że i mnie musiał karzącą dłonią swą odebrać wszystko, wszystko... aż do ostatniej nadziei i schrony, zanim znalazłem odwagę zrozumienia go w pełni.