Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/476

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zamąż wydawała dzieci i teraz oto została jedyną podporą starego szwagra.
Spacerując pod płotem i robiąc pilnie pończochę, spozierała raz po raz na siedzącego pod drzewem, który kulił się coraz to bardziej i pochylał. Wreszcie przystąpiła doń i rzekła po swojemu, stanowczym, urywanym tonem:
— Momme... nie siedź tu i nie śpij... Powinieneś iść do pokoju i położyć się.
Staruszka w samej rzeczy ogarnął lekki sen. Rozejrzał się pobladłemi oczyma, jakby musiał dopiero badać, w którym się zbudził świecie.
— Tak... prawda, pójdę zaraz! — zgodził się i opierając ręce o ławkę wstał.
— Pomogę ci! — rzekła Katinka, ujmując go pod ramię.
— Dziękuję, Cecylko! — powiedział — Cóżeś mi to mówiła o naszym Fryderyku?
Staruszek, rozmarzony snem, myślał dotąd, że mówi do zmarłej żony i przyszedł do pełnej przytomności dopiero, znalazłszy się w pokoju.
Katinka, położywszy staruszka, wróciła do ogrodu, by skończyć zwykły spacer poobiedni, dwadzieścia razy wzdłuż żywopłotu. Stara panna nie wychylała się nigdy prawie poza ogród, a w rzadkich wypadkach, gdy to czyniła, nikła jej postać nie wywierała zbyt dodatniego wrażenia na ludność wsi. Nawet kobiety wiejskie krzywiły mimowoli usta do uśmiechu, patrząc, jak kroczy odziana w pozieleniałą ze starości mantylę z kapuzą i płaskie, zupełnie pozbawione obcasów, z boku sznurowane trzewiki.
Panna Katinka wiedziała, jak ją oceniają, przyjmowała to jednak ze zwykłą sobie obojętnością, nie