Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/453

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Zostanę z panią Torm! — powiedziała, dodając zaraz — Słówko jeszcze, panie Hansted! Radabym byś mi pan uczynił przyjacielską przysługę. Rozkochałam się teraz formalnie we wrzosie, tej małej, bezwonnej roślince, będącej symbolem skromności, czy czegoś podobnego... Ach... czemuż pan znowu przybiera wyraz Jeremjasza... Chciałabym tylko dostać od pana pęczek wrzosów, oczywiście, o ile panu zerwanie ich nie przeszkodzi w deliberacjach nad lepszym porządkiem świata. Nie mam zaiste zamiaru naśladować owej muchy, o której mówił pan Petersen i stać się przyczyną nieszczęścia ludzkości w ciągu następnych dwudziestu wieków. Jeśliby to zagrażać miało, racz pan uważać prośbę mą za niebyłą.
Emanuel pobladł strasznie, a cienie pod oczyma jego uczyniły się wprost czarne. Ale znowu wspomniał słowa Zbawiciela: Gdy cię kto uderzy w prawy policzek... Zamilkł. Stał bez ruchu, spoglądając z wyrazem litości i smutku, a biła odeń siła ducha wielka.
Ale milczenie to i wzrok podnieciły tem więcej rozbrykaną pannę. Uczuła chęć zranić go głębiej jeszcze. Sytuacja stała się wprost groźną, gdy nagle wmieszał się pastor Petersen, mówiąc z niezwykłą powagą i nawet rozkazująco:
— Wpada pani w podniecenie, panno Tönnesen, i to zgoła niesłusznie. Wiadomo przecież, że pastor Hansted przybył tu wczoraj dopiero i dużo ma przed sobą zajęć. Czemużbym tedy ja nie miał zerwać pani kwiatów, wszakże uczynię to najchętniej.
— Prawda, tak najlepiej! — odparła — Z panem zawsze bardzo łatwo dojść do końca można. Jesteś pan tak przemile ziemski. Dziękuję bardzo! Do miłego widzenia!