Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/433

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z kimś, kto wierzy w osobowego djabła i wieczyste, piekielne kary.
— Należy prowadzić walkę, walkę eksterminacyjną z tą nieludzką i niechrześcijańską nauką — wrzeszczał w histerycznym ataku, jakiego dostawał zawsze, ile razy głosił swą naukę. Pewien, niepozbawiony dowcipu dostojnik pietystów powiedział o nim podobno, że go djabeł opętał od stóp do czubka głowy..
Przerwał mu dyrektor uniwersytetu niezbyt grzecznem spojrzeniem na pucołowatą figurkę, oraz uwagą, że ma już aż nadto tych wieczystych kar piekielnych.
— Przytem — dodał — żadna z wygłoszonych tu opinij nie zdołała zachwiać moich przekonań. Przeciwnie utwierdziłem się w nich silniej jeszcze i stanowczo odradzam, by kwestję postawioną przez Wilhelma Prama stawiać na porządku dziennym obrad zebrania ogólnego. Przyczyniłoby się to tylko do odepchnięcia od nas wielu, z którymi, mimo pewnych różnic poglądów, jesteśmy związani świętemi węzły braterstwa.
— To jeno straszaki! — zawołał Pram, wyciągając ramię — Jeśli węzły, o których mówisz, nie wytrzymają zresztą próby siły, jaką jest prawda, niechże wówczas w imię boże pękną! Ale to nie zagraża wcale i ty, Sejling, sam wiesz o tem dobrze! Wszakże wczoraj wieczór, rozmawiając w tym samym pokoju, godziliśmy się z sobą. Powiedziałeś przecież sam, że przyszedł czas podniesienia sztandaru wolności ducha w łonie samego Kościoła.
— Musiałeś mnie zupełnie nie zrozumieć! — przerwał mu dyrektor, czerwieniejąc jednak mocno — Nic takiego nie powiedziałem nigdy... nigdy!