Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/427

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tęsknieniem zbawczego słowa, któreby rzuciło w proch reakcję kościelną i przywróciło świetlanej, wolnej koncepcji chrześcijaństwa dawną władzę nad duszami.
Pod tem to właśnie hasłem rozesłano do wybitnych przedstawicieli stronnictwa zaproszenie, by zjawili się w domu pani Gilling celem przeglądu rozmaitych zapatrywań i decyzji, w jaki sposób stworzyć jeden silny front przeciw wspólnemu wrogowi. Wielu też obcych przybyło z wyraźnym zamiarem zyskania wpływu na wybór tematów dyskusji przyszłego, ogólnego wiecu, oraz osób mówców.
Pośród tych obcych znalazł się wysoki bezbrody, czterdziestoletni mężczyzna i wokół niego skupili się wszyscy. Był to wsławiony w czasach ostatnich, liberalny kaznodzieja Wilhelm Pram, którego, młodzi zwłaszcza, zaczynali już uznawać za naczelnego wodza i odnowiciela religji. Sławnym stał się przez to, że pewnego razu podczas wielkiego soboru kościelnego, wobec dygnitarzy i biskupów wystąpił śmiało z wyznaniem, że wobec dokonanej przez naukę krytyki Biblji, mowy być już nie może o jakiemś objawieniu boskiem, a idea Chrystusowa i chrystjanizm mieszczą się jedynie w świadectwie żywej gminy chrześcijan. Nikt tedy nie ma obowiązku poddawać niewolniczo swych myśli i swego rozumu pod autorytet Biblji, ale wszyscy winni ją uważać poprostu za dzieło religijne, którego twierdzenia i wyobrażenia wolno przyjmować, lub odrzucać wedle osobistych potrzeb i upodobań każdego czytelnika. To oświadczenie wstrząsnęło zrazu i zastraszyło tych nawet z pośród zespołu liberalnego, którzy najdonośniej wołali o nowoczesne sformułowanie poglądów kościelnych. Ale sprawa