Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/388

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tu stanął u okna i wbił oczy w ogród, objęty już mrokiem.
Nie mógł się już łudzić co do swego stanu. Poczucie pustki, jakie go ogarnęło na wieść o wyjeździe Ranghildy, świadczyło, jak bardzo obchodziła go jej obecność. Nie chciał przyznać, by miała nań jakiś wpływ osobisty, nie miał sobie pod tym względem, jak sądził, nic do wyrzucenia. Ale uległ atmosferze, jaką przywiozła, dał się wciągnąć w zaczarowane koło złudy i doznał oszołomienia. Boże wielki, jakże mógł być tak słabym?
Sam nie wiedział, jak długo stał zapatrzony w ciemń ogrodu. Nagle Hansina otwarła drzwi od sieni.
— Czemuż tu stoisz? — spytała po chwili patrzenia nań w milczeniu.
Drgnął nerwowo. Nie słyszał jej kroków.
— Co, jak... gdzie? A, to ty? — bąknął zmieszany.
— Przez chwilę stała bez słowa.
— Soeren powiedział, żeś wrócił — rzekła wkońcu — Szukaliśmy cię wszędzie! Czemuż nie przyjdziesz na wieczerzę? Kasza stygnie.
Emanuel usiłował przeniknąć ciemń izby spojrzeniem. Usłyszał, że silny zawsze i pewny głos żony brzmi inaczej jakoś.
— Zaraz przyjdę, — mruknął musiałem rozważyć pewną rzecz.
Czekała jeszcze chwilę z dłonią na klamce, jakby czekając, że coś doda jeszcze. Potem wyszła powoli.
Stojąc już w progu powiedziała, nie oglądając się:
— Czyś się widział z doktorem? Był podobno dziś popołudniu we wsi.