Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/379

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie przeczę wcal — rzekł tkacz, uśmiechając się szeroko — że popierałem Hansa Jensena i dziś jeszcze twierdzę, że był on najodpowiedniejszym człowiekiem dla ówczesnej polityki naszej. Każdy woźnica dobry, gdy idzie o to by wjechać w rów, teraz atoli mamy zadanie wydobycia wozu na drogę.
— Ano, rób, co uważasz sam za stosowne! — rzekł Emanuel, podając mu dłoń na pożegnanie. Chciał się pozbyć tego człowieka i zostać sam, by rozważyć wstrząsającą wieść, jaką otrzymał. Sprawdziło się tedy jego przeczucie, że nadciąga burza. Złe nadchodziły czasy. Teraz musiało się okazać, czy dzieło, jakiego dokonał w tej gminie ku chwale boskiej, wytrzyma próbę, czy też w proch się rozpadnie.
Nie, nie chciał wątpić! Bóg zesłał burzę nie dla zniszczenia, lecz by oczyścić z wad i błędów, to co zbudował w mozole.
— Kogo Bóg miłuje, tego chłosta!

Wieść otrzymana od tkacza wzburzyła Emanuela do tego stopnia, tyle mu dała do myślenia i taką napełniła troską, że dnia tego zaniechał odwiedzin w osiedlu nędzarzy i poszedł tam dopiero nazajutrz.
Kroczył i teraz niespokojny i trwożny ścieżkami polnemi. Wiadomość o przyznaniu się wójta poszła jak wiatr po gminie i wywarła wielkie wrażenie. Najbardziej oburzeni byli ci właśnie, którzy o wszystkiem dobrze wiedzieli, mianowicie Skibberupacy. Tkacz doskonale wszystko urządził, zanim zapalił ową minę. Dawna nienawiść Skibberupu i Vejlby, przygasła chwilowo skutkiem wspólnej walki politycznej, rozgorzała z większą jeszcze niż przedtem