Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/365

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W tej chwili głosy od strony alei nadpłynęły ponownie. Mówił teraz Emanuel i Hansina poznała, że się zapalił do słów własnych.
— Być może, że jak pani mówi, niema nic złego w takim prowadzeniu życia, ale musi mi pani chyba przyznać, że popisywania się dostatkami, jak to czyni mój szwagier, winniśmy unikać, choćby przez wzgląd na mniej uposażonych bliźnich naszych. Widok przepychu czyni dotkliwszem ubóstwo tym, którzy muszą przez całe życie walczyć o chleb. To budzi gorycz, zazdrość i złe instynkty...
— O, nie — odparła Ranghilda — nie wierzę panu. Przychodzi mi na myśl scena, jaką niedawno widziałam. Na wielkim placu, wśród skwaru pracowała gromada ludzi przy ciężkim wozie żwiru, czy kamieni. W chwili, gdym ich mijała, zjawiło się dwoje, prześlicznie ubranych dziewcząt, zapewne córki chlebodawcy. Szły, śmiejąc się i paplając. Ot takie to sobie były dwie bezpotrzebne istoty, n p. ja i Gerda. Zobaczyłam, jak robotnicy podnosili uznojone twarze i patrzyli na nie. Ale nie było w spojrzeniu ich niechęci. Przeciwnie, spoglądali na dziewczęta niemal czule, jak my patrzymy na parę jaskółek, przelatujących ponad drogą. Ludzie tacy wiedzą dobrze, że ulepieni są z innej gliny, niż owe córeczki chlebodawcy ich i, o ile ich ktoś nie podburza, nie mają wcale na myśli zazdrościć im tego, podobnie jak żaden rozsądny człowiek nie będzie zazdrościł jaskółkom lekkich skrzydełek, które otrzymały od Boga, miast dwu ciężkich ludzkich odnoży. Czyż nie mam racji?
Emanuel zaoponował z zapałem, ale oddalili się tak, że Hansina nie mogła słyszeć co mówi.