Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/360

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ranghildy samej, a gdy wymogła na niej wreszcie pozwolenie jechania, przez całą drogę była bardzo niespokojna, podniecona i zgorączkowana.
Gdy Emanuel ukazał się w drzwiach, rozczarowanie zabłysło na jej twarzy. Słyszała od doktora Hassinga, że Emanuel chodzi w domu w chłopskiej opończy i drewniakach, a tymczasem był ubrany w ten sam jasno-popielaty surdut sukienny, w jakim go widziała niedawno.
— Otóż jestem, panie pastorze! — zawołała Ranghilda wstając — Wprawdzie przybywam znienacka, ale żona pańska była tak dobra, że powiedziała, iż jest to w zwyczaju pańskich gości. Przypomina pan sobie pewnie moją młodą przyjaciółeczkę... dodała, zwracając się ku Gerdzie.
Emanuel powitał panie w milczeniu i zaprosił ruchem ręki, by zajęły miejsca z powrotem.
— Daleką pani odbyła drogę! — zauważył po chwili.
— O nie tak daleką, jakby się zdawało! — zaśmiała się — Nie starczyłoby mi pewnie sił zajść aż tu z Kyndlöse. Ale doktor Hassing jechał właśnie do mieszkającego w pobliżu pacjenta, to też nie mogłam się oprzeć pokusie skorzystania z okazji, by państwu — skłoniła się obojgu — i memu dawnemu miejscu pobytu nie złożyć wizyty. Dojechałyśmy z doktorem do tak zwanej „góry,“ tak to zowią... prawda... i w temże miejscu mamy się spotkać za powrotem. Stamtąd miałyśmy jeszcze jakieś pół godziny drogi i dumną się czuję, że marsz ten odbyłam, mimo spieki i kurzu.
Zaczęła trochę nerwowo opowiadać o okolicy i rzeczach nowych, napotkanych po drodze. Wszystko wydało jej się inne niż było dawniej, zwłaszcza