Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/331

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ano tak! — przerwała mu, niecierpliwie wstrząsając głową — Ze mną, jak powiedziałam, sprawa inna. Zresztą nie żaliłam się, nie wiem tedy, do czego pan zmierzasz. Czuję się naprawdę dobrze, o ile na to pozwalają warunki. Stałam się na starość filozofką... stoikiem, zdaje się, tak to ludzie zowią. To znaczy, nawykłam do tego, że jestem, jak i mnie podobni, zgorszeniem, dla zacnego świata naszego... co więcej dumną się czuję potrochu z przynależenia do ludzi, którzy są żywem świadectwem bliskiego upadku naszego współczesnego Babilonu.
Emanuel chciał coś odpowiedzieć, ale odwykł od myślowych skoków i nie otwierał ust przed sformułowaniem zdania, przeto panna Ranghilda trzepała dalej.
— Ale czyż warto mówić o mnie. Jest to całkiem nie interesujący temat. Musi mi pan coś powiedzieć o sobie. Spędziłeś pan tedy łącznie ośm lat w tym zakątku, nie zatęskniwszy do tak zwanych skarbów kultury. Czy panu nie zbrakło dobrej muzyki, naprzykład bodaj szubertowskiej etjudy skowrończej, którą pan lubiłeś, jak pamiętam, swego czasu?
Mówiąc to, spozierała ku niemu z poza rękojeści swej parasolki, uśmiechała się, mizdrzyła, słowem roztaczała cały wdzięk swój. Emanuel nie dał się jednak niczem wyprowadzić z rezerwy i, gdy umilkła, odparł poważnie:
— Trudno mi, zaprawdę, tęsknić za czemś, co w całej pełni posiadam. Gdybyś pani raczyła jeno posłuchać, panno Tönnesen, usłyszałabyś w tej nawet chwili skowronka ponad głową swoją, a śpiewa stokroć piękniej, niż go naśladować może największy kompozytor świata. Wystarczy mi wyjść