Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/321

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się ucieleśniać w życiu ziemskiem mimo ustaw i mimo ich gwałcenia, podobnie jak ziarno w ziemi, które mimo mrozów zimowych i suszy letniej, czasu żniw podaje człowiekowi złote kłosy swoje.
Ale czas nie nadszedł jeszcze i nie wszystkie dzieci boże dojrzały do przyjęcia pełni miłości ojca swego. Emanuel nie był pewny, czy sam tego za życia doczeka, ale go to nie osmucało i nie odbierało mu otuchy. Świadomość sama, że toruje drogę pochodowi zwycięskiemu prawdy i sprawiedliwości była mu szczęściem. Radość i zapłata mieściła się w obietnicy nastania królestwa pokoju.
Co więcej, wbrew wszystkiemu, co się stało, nie chciał porzucać wiary, że właśnie tu, pośród rajsko zielonych równi, małej, zapoznanej i pogardzanej Danji, zajaśnieje światłość wiekuista i stąd rozszerzy się po świecie. Był pewny zupełnie, że Bóg błogosławi temu, tak dotkliwie uciskanemu przez wrogów i nękanemu wewnętrzną niezgodą krajowi, że go wychowuje zapomocą niedoli i przeciwności, podobnie jak to czynił ongiś z narodem żydowskim, w celu odwrócenia serca jego od wszystkiego co ziemskie i doczesne. Gdzież, w całym świecie żył lud tak potulny, tak przepojony skromnością i posłuszeństwem, jak niebieskooki naród duński? Czyż Bóg nie przemawiał już nieraz ustami powołanych mężów z tego właśnie narodu, jakich ludzkość od wieków nie znała? Wszakże nawet w ostatnich czasach potęga słowa, takiego naprzykład Grundtwiga, najgłuchszych nawet zmusiła do słuchania. Emanuel przeżywał czasem chwile, w których czuł, że Bóg i dla niego samego chowa jakąś misję. Marzenie, że zalicza się do takich wybrańców bożych, nie opuszczało go nigdy od czasu, kiedy siedząc na ko-