Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/32

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w was ludzi torujących mi drogę. Żywię nadzieję, że będziemy żyć w pełnem porozumieniu.
— Tak będzie! — zabrzmiała odpowiedź z wielu ust.
— I bardzo nam tego nawet potrzeba! krzyknął donośnie ktoś z tylnych szeregów, a słowom tym odpowiedział potakujący szmer głosów.
Okrzyk ów, a bardziej jeszcze ton jego zdumiał kapelana. Zadumał się nad jego znaczeniem, podczas gdy sanki mknęły znowu po gładkiej powierzchni śniegu. Wspomniał zasłyszane od proboszcza wieści, dotyczące wichrzycieli pośród parafjan i zapadł w lekką melancholję. I tu więc panowały spory i rozterki!
Niebawem dojechali do wsi. Na widok pierwszych domów, kapelan podskoczył przerażony na siedzeniu. Zupełnie zapomniał w drodze o chorym starcu i nie zastanowił się nad tem, co mu ma powiedzieć. Ale uspokoił się zaraz. Spotkanie z rozkopującymi zaspy na gościńcu napełniło go otuchą. Nie wątpił, że Bóg mu włoży w decydującej chwili właściwe słowa w usta.

Skibberup położone było w dolinie, otoczonej wysokiemi wzgórzami, których wieniec rozstępował się jeno po wschodniej stronie, dając dostęp do fiordu. Zdziwiony kapelan zauważył mnóstwo maleńkich chatek i lichych szatr, z których się cała wieś składała. Zrzadka jeno trafiło się pokaźniejsze obejście i dworek chłopski. Wokół wielkiego podłużnego stawu, otoczonego śniegiem, w którego ciemnej wodzie odbijało się gwiaździste sklepienie niebiosów, widniało, zgrupowanych malo-