Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nadeszły na koniec żniwa, życie się roztętniło po żółtych polach łyskać zaczęły kosy i brzmieć osełki do ich ostrzenia dziarską pobudką, a Emanuel, zrzuciwszy długi surdut, ruszał z kosą na ramieniu, na czele parobków teścia i brał się do roboty. W dniu, w którym skosił poletko łąki, tak, że zyskał uznanie Andersa, uczuł się dumniejszym, niż był swego czasu po złożeniu z wyszczególnieniem egzaminu.
Czas mijał i szczęście sprzyjało, aż do jesieni, o krótkich, burzliwych dniach i długich, ciemnych nocach.
Co wieczora trudniej przychodziło teraz Emanuelowi żegnać się z Hansiną, opuszczać ciepłą, zaciszną izbę i wędrować po rozmokłych ścieżkach do wielkiej, pustej plebanji, gdzie często długo zasnąć nie mógł, skutkiem różnych, dziwnych odgłosów, jakie rozbrzmiewać zwykły nocną porą w niezamieszkałych domostwach. Pewnej nocy zasnął dopiero właśnie, gdy nagle zerwał się zbudzony niezrozumiałym jakimś jękiem. Po chwili uświadomił sobie, że jest to dźwięk rogu strażniczego, wieszczącego pożar. Wyskoczył z łóżka, zarzucił odzienie, usłyszał hałas w domu, drzwi się otwarły i wpadła Lona w spódnicy fryzowej, ze świecą w drżącej nerwowo dłoni.
— Gore! Gore, panie pastorze! — wrzasła, a twarz jej była sina ze strachu. Podobnie, jak wszyscy mieszkańcy Vejlby, którzy byli świadkami strasznego ognia, nie mogła słuchać sygnału pożarnego bez zaćmienia przytomności. Wszyscy we wsi wstali i nastała bieganina z latarniami. Ale przekonano się niebawem, że płonie jeno mały domek w sąsiedniej parafji, toteż