Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Radbym bardzo rozejrzyć się trochę po okolicy. Może pan zechce, księże kapelanie, towarzyszyć mi na tej przechadzce, która nam wypełni czas oczekiwania powrotu proboszcza Tönnesena.
Emanuel skłonił się zarumieniony.
Panna Ranghilda stała przy stole i spoglądała na obu z wyrazem głębokiej pogardy, gdy jednak biskup obrócił się ku niej, chcąc pożegnać, rysy jej były już jak zawsze obojętne i beznamiętne. Uchylili potem miękkich, pilśniowych kapeluszy (Emanuel zostawił w pokoju swój słomiany), zaś Ranghilda skinęła im, tak jeno nisko pochylając głowę, jak wymagały względy najformalniejszej grzeczności.

Biskup i Emanuel przeszli ogród i dostali się furtką na końcu alei wprost na szczere pole. Biskup zapalił cygaro, rozpiął kamizelkę i puszczał wielkie kłęby dymu, jak to zwykł czynić człowiek pogrążony w myślach. Od czasu do czasu tylko rzucał kilka słów na temat przedmiotów, na których spoczęły jego oczy.
Emanuel kroczył obok niego, milcząc. Wiedział naturalnie, że biskup z rozmysłem zaproponował mu tę przechadzkę i umyślił skorzystać ze sposobności, by mu przedstawić jasno i bez ogródek, swój stosunek do gminy.
Dotarłszy na szczyt „wzgórza plebańskiego,“ zatrzymał się biskup i jął z roztargnieniem wypytywać o nazwy licznych kościołów, których białe wieże błyskały w dali, niby płomyki. Potem wyrzekł słów kilka o wpływie widoku pięknej przyrody na umysł człowieka i przeszedł na suszę i obawę niedostatku w plonach.