Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mieli obowiązek zdejmować czapki przed swym plebanem.
Ta wstępna potyczka nie bardzo się jednak udała, bowiem wielu straciło w ostatniej chwili odwagę, a prawa ręka innych sama mechanicznie, pod naporem instynktu uniosła się ku czapce, w chwili, gdy ich proboszcz mijał.
W kilka minut później zaczęto śpiewać pod kierownictwem nauczyciela Johansena i to jeszcze zanim wszyscy weszli.
Śpiew wypadł nieźle, mimo że cała gmina, kobiety i mężczyźni huknęli pełną piersią w sposób wyzywający. Dużo można było znaleźć wad i niedomagań w starym kościele, a naprzykład zapleśniałe sklepienie i piwniczna wilgoć ścian były nieraz przedmiotem drwin Hansena podczas zebrań jego zwolenników, miał on atoli tę wielką zaletę, że łamał i łagodził brutalne głosy niesfornych śpiewaków, że sklepienie zbierało niejako ten cały chaos i odrzucało go na dół, w postaci spokojnej, harmonijnej melodji. Nawet ustawiczne pokaszliwanie, krząkanie tłumu, oraz rozgłośne wycieranie nosa proboszcza przy ołtarzu, odbite od sklepienia, nabierało brzmienia uroczystego, nieziemskiego, pełnego modlitewnego nastroju. Prześpiewano dwa hymny, Johansen cofnął się w głąb zamykanej stali, a proboszcz, przeszedłszy tętniącym krokiem kościół, wstąpił na kazalnicę, której stopnie zatrzeszczały pod jego ciężarem.
W tej chwili rozległ się turkot pojazdu i ustał nagle przed bramą. W momencie, kiedy proboszcz czytał modlitwę wstępną, uchylono drzwi i wszedł mężczyzna, starszy już, czarno ubrany, z przewieszonem niedbale przez ramię płóciennem okryciem od kurzu.