Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Potrząsając smutnie głową, wszedł Villing do sklepu i jak miał zwyczaj, wyładował swój zły humor na praktykancie, biednej, wielkomiejskiej, chudej istocie, która „zrządzeniem Opatrzności,“ wedle górnolotnego wyrażenia się jego, została mu powierzona w opiekę.
— Wytrzyj nos, smarkaczu! — wrzasnął na zalęknionego chłopca, który siedział, wciśnięty trwożnie w kąt sklepu, z garnuszkiem kawy i kromką chleba w rękach. Wytrzyj nos! Wisi ci cała dwugroszowa łojówka z dzióba! Siedzisz tu po całych dniach i pocisz się, nicponiu, aż człowieka mierzi poprostu. Już ci, wszakże mówiłem, że źreć potrafisz, jakby szło o dostanie wielkiego medalu za obżarstwo! Ale odważyć porządnie funta kawy nie potrafisz, cymbale, i nie nauczysz się tego do śmierci!
Potok słów jego zatamowany został zjawieniem się gościa.
Po chwili przybył drugi, a w ciągu następnych godzin, aż do pory nabożeństwa ruch wielki panował w sklepie, tak że wetknąćby nie można szpilki. Większość gości przybywała atoli po to jeno, by zabić trochę czasu paplaniną, nie zaś po sprawunki. Sklep Villinga był punktem zbornym mężczyzn, którzy udawali się tu przynajmniej raz na dzień posłuchać plotek gminnych, odebrać pocztę, lub dowiedzieć się o ceny.
Nastrój gości był dnia tego niezwykle marny. Ale przyczyną tego zjawiska były nietyle wichrzenia Skibberupaków, ile długotrwała susza, wprawiająca w wielkie przygnębienie vejlbijskich chłopów. Od kilku tygodni nie spadła kropla deszczu. Wokół, po wzgórzach zżółkły jare zboża, a trawa wypalona została do cna. Natomiast rosło bujnie i zieleniało