Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Czemże się to skończy, pytam, czemże się to skończy, pytam, pastorze Hansted?
Proboszcz roznamiętnił się własnemi słowy, twarz mu poszarzała i drżał cały. Wymawiając zdanie ostatnie, wyprostował imponującą postać swoją, jakby gotów był stanąć natychmiast do walki.
Kapelan patrzył nań niepewny i zdumiony, a papuga w sypialni zaczęła wrzeszczeć i bić skrzydłami.
Uniesiony proboszcz chodził teraz szybko po komnacie tam i z powrotem, a gdy po kilku minutach stanął przed młodzianem, oczy jego łyskały z pod krzaczastych brwi, niby gromy z pod chmur.
— Sądzę, rzekł drżącym jeszcze głosem, — sądzę, pastorze Hansted, że rozumiesz doniosłość sprawy i pojmiesz troskę moją. Nie ukrywam, że i tu w gminie naszej dają się zauważyć początki fermentowania, oraz karygodne dążenia, które należy zdławić w zarodku. Niejaki Hansen, tkacz z zawodu, będący smutnym wytworem tak zwanego ruchu oświatowego, usiłował tu w latach ostatnich stworzyć coś w rodzaju partji rewolucyjnej i zebrał w istocie ignorantów i pyskaczy, którzy jawnie wystąpili przeciw mnie i starają się rozmaitemi szaleństwami zakłócić spokój gminy. Tego jednak nie ścierpię, z nieubłaganą surowością zniweczę tego ducha buntu, a ufam, panie Hansted, że znajdę w panu tutaj pomocnika. Żywię wogóle nadzieję, iż zrozumiemy się we wszystkiem, co ważne i zasadnicze, a wspólna działalność przyczyni się do chwały pańskiej i dobra gminy!
— Jest to mojem najgorętszem pragnieniem... odparł młodzian ze wzruszeniem i spuścił oczy na ziemię.