Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pełno było w izbie przez całe popołudnie wesołych i dumnych Skibberupaków. Musiano w końcu pootwierać drzwi i okna, by dać przystęp powietrzu, bo wewnątrz stało się gorąco nie do zniesienia. Ni na chwilę nie schodził z ognia saganek z kawą. Przybył nawet sam tkacz Hansen i uśmiechając się po swojemu krzywo i dwuznacznie, złożył życzenia szczęścia młodej parze.
Dziwnego w końcu doznał uczucia Emanuel. Przyjmował oto mnóstwo życzeń od rozmaitych ludzi, a nie pomówił jeszcze dotąd na serjo z Hansiną i nie otrzymał od niej samej słowa zgody.
Zaczęła go trapić zazdrość z powodu tej wielkiej, czerwono-włosej Anny, jak cerber pilnującej jego narzeczonej. Razić go zaczęło, że głaszcze ciągle jej rękę, trzymaną na kolanach, jakby stanowiły obie parę małżeńską. Wreszcie znalazł sposobność zapytania jej tak, by nie słyszeli inni, czy nie zechciałaby przejść się z nim po ogrodzie.
Wstała natychmiast, ale Anna nie miała zamiaru jej odstąpić, jakby się uczuła uprawnioną, jako przyjaciółka dzielić ich czułości.
Emanuel z trudem powściągnął gniew i pochodziwszy trochę po ścieżkach, zaproponował powrót do domu.
Na samem odchodnem położył na ramieniu Hansiny dłoń i powiedział głośno i stanowczo:
— Chciałbym pomówić wreszcie z tobą, Hansino!
Spostrzegł, że zaczyna drżeć. Zrozumiała teraz, o co mu idzie. Po krótkiem wahaniu wysunęła ramię z objęć Anny i powiedziała jej:
— Możebyś zajrzała do świetlicy i pomogła matce przy kawie. Zaraz wrócę.