Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Muszę podziękować gorąco panu pastorowi Hanstedowi za to, cośmy usłyszeli dzisiaj... bardziej atoli jeszcze za to, że przybył do nas. Sądzę, że znaleźliśmy wreszcie człowieka, za którym tęskniliśmy oddawna. Nie omyliliśmy się, czując radość na wieść o tem, kim jest nasz nowy kapelan. Z początku, niech to będzie bez urazy, nie było nam to jasne, dziś dopiero otwarły się oczy nasze, wiemy kogo w nim mamy i dziękujemy stokrotnie.
— Doskonale! — zawołali młodzi ludzie, siedzący w oknach i mężczyźni pod ścianami, a kobiety skinęły potakująco.
— Dodam jeszcze — rzekł jeszcze, — że gdyby pan pastor Hansted miał jakieś nieprzyjemności, czy kłopoty z powodu swej dzisiejszej bytności, to... i u nas miejsce się znajdzie dla pastora... Prawda, przyjaciele? Mówcież! Wtedy wszyscy staniemy gotowi, z otwartemi ramionami i krzykniemy: hurra! Dajmy sobie na to słowo!
— Tak! Tak! Doskonale! — rozległo się z okien, z pod ścian, a nawet z ław kobiecych. Wśród nich wybuchła główna mina. Wzburzenie ogarnęło zebranie a od okien rzucała młodzież okrzyki bojowe ku czci kapelana.
Emanuel wstał. Potężne dźwięki słów Wikinga wywarły i na nim wrażenie, stanął obok mównicy i wszystko ucichło natychmiast. Przez chwilę walczył z sobą, potem jednak rzekł donośnie i wyraźnie:
— Dziękuję wam za zaufanie, przyjaciele! Dało mi ono poczucie radości i siły. Nikt nie wie, co przyszłość przyniesie, ale nie obawiam się już niczego! Oblał się rumieńcem i dorzucił gromko: