Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ano.. — powiedział Hansen, uśmiechając się ponownie tedy śpiewajmy tę pieśń, bardzo dla nas stosowną.
Zaintonował przeraźliwą fistułą, a w ślad jego roztętniły ze wszech stron rozdzierające uszy głosy zebranych. Nie był to śpiew, ale dziki skowyt bez taktu ni harmonji, jakieś szaleńcze upojenie siłą własnych płuc, od czego pękały bębenki.
Emanuel siedział w fotelu, pochylony nieco, ze skrzyżowanemi nogami, i raz po raz przesuwał niespokojnie dłonią po włosach. Nie brał udziału w śpiewie i czuł się wogóle nieswojo. Ponura, niesamowita sala, badawcze spojrzenia, kierujące się weń z wszystkich stron, gdy jeno podniósł głowę, dalej prozaiczne słowa wstępne Hansena, wreszcie ten dysharmonijny, hałaśliwy śpiew zepsuły mu na chwilę cały nastrój.
Przytem trapiło go, że skutkiem nieobliczalnego zbiegu okoliczności nie mógł zawiadomić proboszcza Tönnesena, iż ma tu zamiar przemawiać. Umyślnie odkładał to na ostatni moment, a także poprosił tkacza Hansena, by nie ogłaszał oficjalnie zebrania, a to w celu uniknięcia nawet pozorów jakiejś prowokacji. Zanim atoli opuścił plebanje, udał się do proboszcza, by mu wszystko powiedzieć. Tymczasem proboszcz na pół godziny przedtem wyjechał z wizytą do kolegi w sąsiedztwo. Uznał tedy za stosowne zawiadomić przynajmniej pannę Ranghildę, którą atoli zdziwiło to znacznie mniej, niż się spodziewał. Wiedziała ona już od starej Lony różności, jakie sobie opowiadano w gminie o młodym kapelanie, a także własne jego enuncjacje w czasach ostatnich przysposobiły ją na to, co ma nastąpić. O ile jednak ona nie była zdumiona, to jego prze-