Strona:Henryk Ibsen - Peer Gynt.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Któż tak ze synów ziemi
Płonie ócz jego iskry płomiennemi?!
Przychodzi przez pustynię,
Pierś jego błyszczy od pereł i złota,
Gdzie on, tam władnie ochota!
A niema go z nami,
Wnet mrok i samum panami!
W jasnościach ku nam płynie!
Przychodzi przez pustynię,
Jak w ziemskiem poczęty łonie!
Puste Kaaby świątynie,
Gdy on jest w naszem gronie!
CHÓR DZIEWCZĄT: Niech fletnia i bęben go sławi,
Prorok, prorok k’nam się jawi!

(dziewczęta tańcząc przy dźwiękach stłumionej muzyki)

PEER: Czytałem gdzieś zdanie o głębokiej treści,
Że w własnym się kraju prorok nie pomieści.
Żyć tutaj, zda mi się, lepiej i weselej,
Niż śród charlestońskich statków właścicieli.
Jakaś mi tam pustka była w tym zawodzie,
Jakiś fałsz i obcość, co kłuje i bodzie;
Nie czułem się w sosie, — ot, takie rzemiosło,
Widać, że nie dla mnie na świecie wyrosło.
Pytam się sam siebie: pocóż ja właściwie,
Jak wół pracowałem śród onego miasta?
Gdy o tem pomyślę, ogromnie się dziwię!
Tak się wydarzyło — przypadek i basta!
Być sobą li dzięki wszechpotędze złota,
To znaczy pałace budować na piasku...
Dla twego zegarka, dla pierścieni blasku
Żywi cześć nabożną wszechludzka hołota...
Szpilka brylantowa — to jej się podoba...
Lecz pierścień i szpilka, czyż to jest osoba?!...
Prorok — tak! Rozumiem, to mi stanowisko!