Przejdź do zawartości

Strona:Gustaw Meyrink - Zielona twarz.djvu/353

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Żadnej wody, żadnego śladu ruchu. Żadnego krzaku, jak daleko wzrok sięgał. — Trawa płaska. Ani jednej ciągnącej chmury — nieruchoma przestrzeń powietrza.
Wziął młotek i opuścił go — usłyszał, że głośno uderzył o podłogę: „Musiało się uciszyć,“ pomyślał. Tylko cyklony pędziły jeszcze po mieście, jak rozpoznał przez lornetkę; kamienne głazy wirowały w powietrzu — z portu wynurzały się kolumny wody, rozpadały się, zbiegały się znowu i w tanecznych skokach biegły ku morzu.
Wtem! — Czy to złudzenie? Czy nie chwieją się obie wieże kościoła św. Mikołaja?
Jedna nagle się złamała; — druga wzniosła się, wirując, wysoko w powietrze, pękła jak rakieta, — ogromny dzwon kołysał się przez chwilę swobodnie między niebem a ziemią.
Potem opuścił się bez szmeru w dół
Hauberisserowi zamarła krew: Swammerdam! Pfeill!
Nie, nie, nie, — nie mogło im się nic stać: „Chidher, wieczyste drzewo ludzkości chroni ich swemi konarami!“
Czy Swammerdam nie przepowiedział, że przeżyje kościół?

I czyż nie było wysp, jak tu ta kwitnąca jabłoń wśród zielonej darni, gdzie można było

365