Przejdź do zawartości

Strona:Gustaw Geffroy - Więzień.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

granitowej pełen roślinności. Nie uznawali sztuki, żyć, przetrwać te wszystkie straszne godziny, tyle okropnych godzin wszystkich pór roku, pozwalała im jeno natura, jeno morze. Czasem było tej barwy co deszcz, potem znowu niepewne, melancholijne, złote, tajemnicze, rozległe, innym razem zmienne i kuszące... Jednem słowem cała potęga energii nagromadzonej tonęła w tem morzu. Było ono czynem bezczynnych, obrazem olbrzymim ich złudzeń. Morze to kradło im wolę, zabijało czas, rozbrajało złość, uciszało bunty, koiło, unicestwiało wszystko widokiem ogromu i wieczystym, nieposkromnionym, nad wszelką mocą ludzką panującym szumem swych fal.

LXVI.

Uczucie, że wszystko na nic, podobnie jak innymi, owładnęło także i Blanqim. Przychodziły nań takie chwile zniechęcenia i wstrętu. Umysł jego metodyczny i kierowany jasną i świadomą swych celów myślą, szarpała rozpacz bezczynności. Zawsze gotów do buntu, do czynu, do aktów odwagi ponad zwyczajną miarę, przeżywał teraz straszne chwile odpływu woli, niezmiernie długie okresy męki, z której dusza nawet pragnieniem wyrwać się nie czuła sił. Przeżył to, co tak trafnie określił Balzak, jako chwile ogromnej niemocy, kiedy to gieniusz wysila się, wytęża całą swą moc, by rodzajnymi uczynić beznadziejnie, niepłodne piaski pustyni. Opuszczają go w takich chwilach nawet zwyczajne marzenia, przestaje zajmować się ulubionemi studyami socyologicznemi, wszystko go opuszcza w czem leży siła broniąca przed złem, pozostaje bezbronnym, samotnym, jak inni i wówczas, bez zdolności odczuwania nawet, wpatruje się w morze,