Przejdź do zawartości

Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

duże usta, o liniach śmiałych i pewnych, zdradzających siłę woli.
Jej jasne, stalowe źrenice pozostawały ustawicznie wpatrzone w tego co ją wybrał za towarzyskę wierną w boju życia a zwyciężywszy wszystko i zawsze nie mógł zwyciężyć goniącej za nim krok w krok śmierci.
To kobiece pieczołowite smutne spojrzenie zdawało się mierzyć i walczyć ze spojrzeniem nieubłaganej Pani, owijającem już starca śmiertelnym mrokiem.
— Zdaje się cierpieć — mówił głos zniżając Daniel Glauro. — Czy uważasz. Zdaje się że słabnie... zbliżmy się.
Stello Effrena spoglądał z głębokiem wyruszeniem na włosy siwe które wiatr ostry rozwiewał pod szerokiemi brzegami filcowego kapelusza, na koniec nabrzmiałego/bladego ucha.
Postać, co w ogniu walki trzymała się pewnością i dumą zwycięstwa, wyglądała teraz jak szmat rozszarpany który lada powiew wiatru mógł unieść i zniszczyć.
— Ah! Danielu! czemżebyśmy mu mogli służyć — mówił Effrena do przyjaciela, zdjęty nieprzepartą potrzebą okazania czci swej i spółczucia temu wielkiemu, takim niezbytym ciężarem przytłoczonemu sercu.
— Czembyśmy mu mogli, służyć — powtórzył Glauro zdjęty też chęcią gorącą niesienia pomocy wielkiemu człowiekowi, dotkniętemu cierpieniem i losem najpospolitszych ludzi.
Dusze przyjaciół zlały się w jednem wspólnem uczuciu uwielbienia i litości bez granic.
Lecz nic po nad to uczucie dać choremu nie mogli.