Strona:Ferdynand Hoesick - Szkice i opowiadania.djvu/424

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Innym razem postrzelił capa i ten uciekł mu między woły Liptaka, bo to było na węgierskiej stronie. Sabała zdjął skromnie kapelusz i począł prosić pokornie, kłaniając się Liptakowi, żeby mu pozwolił capa zabrać, bo cap jego. Liptak zaś, rozśmielony pokorną postawą Krzeptowskiego, tem pewniej obstawał przy swojem i twierdził, że choć Sabała postrzelił kozła, ale on się później zmieszał z wołami jego, więc też do niego należy. Widząc, że z nim dobrocią nie poradzi, odszedł Krzeptowski na 50 kroków, nasypał niepostrzeżenie do strzelby piasku, bo była tylko lotkami nabita i strzelił do Liptaka tak nieszczęśliwie, choć utrzymywał, że w nogi mierzył, iż »oko i śtery zęby dyascy wzięni«. Później spotkali się jeszcze. Liptak poznał jednem okiem Sabałę, ale on mu udowodnił, że nigdy jeszcze nie strzelał i nawet nie wie, jak się strzelbę trzyma.
...Gdyśmy go raz pytali, jakiego systemu strzelby używał, mówił: »Mnie ta, prosem piéknie ik miłości, kzżdá do zukwy się zdałá. Ino dubeltówka wse lepsá«. Raz spotkał się z niedźwiedziem. Strzelił i chybił. »Miałek pojedynkę, wyzionek się na smreka. On mi się przypatrzuje ze spodku, a ja siedzem cicho, inose dychom. Śtanon na łapak, ale mie dostać ni móg, haj. Jazek tak to, mościwko panku, wysiedziáł. Wytrzymała mie wereda długo, nie krótko, a ręce mi cysto piéknie zglegwiały, co strak, haj! On się zaś poseł paść na borówki. Poseł niżej, a syćko sie na mnie boke jednem oke przypatrywał. Ja sie zaś zacon wyżej styrbać, cyby jakosi sie cego lepsego nie chwycić. Siadek na gałęź, ale się złamała, była słaba. Toż to, dobrze nie barzo, zjehałek na ziem, haj! Ja w uciekaca, on za mnom. Jazek lewdy dopad bucka dość hrubego i wylazek nie wielo myślęcy na niego, na gałąź, haj! Byłek ślebodny, bo buk był hruby, ino ze mi cość kajść po brzuku straśnie jeździło, bok długo siedział, a jedzenia ni miałek: było ostawione przy smreku. Kieby mi miał wto flintę podać ze spodka, to onoby ta było syćko dobrze, bok prok i kapśliki w torbce miał. Ale nika nie, haj!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .


W wykonywaniu dobrych uczynków był Sabała Chałubińskiemu niejednokrotnie pomocny. Miał u niego wielki wpływ i szacunek dla siebie, więc korzystał z niego często i gdy kto prosił o wizytę doktorską, wstawiał się Sablik, motywując swą prośbę słowy: »Já ta ś nim znajomy, a moze i krewny«. »Jakże blizkie pokrewieństwo?« uśmiechając się, pytał lekarz. Sabała zaczynał zaraz opowiadać, jak z nim chodzili na kozy i ile ich ubili. »My sie z jego ojce straśnie radzi widzieli, choćmy spólnikowali«. Razu pewnego zagadnięty w ten sposób przez Chałubińskiego, nie mógł się szybko połapać, a powtarzać się nie chciał, więc mówił: »E, my ta byli, prosem piknie ik wielkomozności, z jego ojce kumotrami, ale przez mojom babe... Ja tok jego krewny, bok od niego kobylsko kupił i udała mi sie