Przejdź do zawartości

Strona:Emilka dojrzewa.pdf/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

A jego komplementy, od czasu do czasu rzucane, dodawały jej otuchy, pewności siebie. Nie uświadamiała sobie tego, ale odczuwała tak właśnie. Tadzio... hm... wiedziała teraz, dlaczego lubiła Tadzia. Bo był taki... Tadziowaty. A Perry... Perry był to miły, opalony, „wygadany”, impertynent, którego niepodobna było nie lubić. Ale Dean był inny. Czy wdziękiem jego był czar Nieznanego, czy też doświadczenie, wiedza, subtelność, gorycz z powodu rzeczy, które znał, a o których nigdy nie mówił? Emilka nie byłaby umiała tego określić. Wiedziała tylko, że każdy wydawał jej się „mdły” w zestawieniu z Deanem, nawet Tadzio, chociaż lubiła go bardziej, niż kogokolwiek. Dean zaspokajał w niej jakąś potrzebę jej subtelnej, skomplikowanej natury, wiecznie głodnej, gdy on był nieobecny.

— Dziękuję ci, Deanie, za wszystko, czego mnie nauczyłeś — rzekła, kiedy przystanęli przy zegarze słonecznym.

— Czy sądzisz, Gwiazdeczko, że ty mnie nie nauczyłaś niczego?

— Skądże?! Taka jestem młoda... tak mało umiem...

— Nauczyłaś mnie śmiać się bez goryczy. Mam nadzieję, że nigdy się nie dowiesz, jak wielkim to było darem. Nie pozwól tym ludziom z Shrewsbury zepsuć cię, Gwiazdko. Tak się cieszysz na ten wyjazd, że nie chciałbym cię oblewać zimną wodą. Ale lepiejby ci było, bezpieczniej, tu... w Srebrnym Nowiu.

— Deanie! Ja muszę się kształcić.

— Kształcić się! Wykształcenia nie połyka się łyżeczkami algebry i łaciny. Stary Carpenter nauczyłby

111