Przejdź do zawartości

Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

święcaną gromnicę i padłszy na kolana modlili się wszyscy troje aż do rana.
Dzień jednak, niosący ukojenie tamtym, nie był już w stanie uspokoić Galderyka. W samo południe, podczas pracy doznawał halucynacyj. Węże ogniste wiły się dokoła niego, wołanie jakieś i jęki wydobywały się z pod ziemi. Wydawało się, że nawet zwierzęta odczuwały coś niezwykłego, że coś niewidzialnego je dręczyć poczęło. Krowy i woły porykiwały, potrząsały głowami, jakgdyby je obsiadły wszystkie bąki całego kraju. Raz, bez widocznego powodu porwały się z całym zaprzęgiem i popędziły na oślep. Bernadach zdołał je powstrzymać nad samym stromym brzegiem Castellanki. Kot zamiast się zakopać, jak to czynił dawniej, w ciepły popiół, jeżył sierść i miauczał, jak opętany, a psy wyły godzinami bez pamięci, nieczułe na bicie i krzyki.
Mimoto jednak prace gospodarcze nie doznawały przerwy. Właśnie nadszedł czas obcinania suchych gałęzi drzew oliwnych i Galderyk pracował jak mógł wraz z ojcem. Codziennie wspinali się do sadu oliwkowego w Saint Jaume położonego na najwyższym piętrze skalistych schodów pnących się ponad wsią. Bernadach pracował koło pni, obcinając suche konary, Galderyk młodszy i lżejszy wdrapywał się na drzewa. Właśnie zapadał wieczór i praca była na ukończeniu. Stary zajęty był związywaniem w naręcz poobcinanych