Przejdź do zawartości

Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

do budynku szkolnego. Uczniowie pisali ćwiczenie ortograficzne. Wedle zwyczaju, p. Sabardeilh wziął tekst ze swego ulubionego autora p. Lammenais’go. Zdania owego mali wieśniacy zrozumieć nie mogli, p. Sabardeilh wiedział o tem, ale lubował się wkuwaniem, jeśli jeszcze nie idei wolności, to przynajmniej słów tchnących tą ideą, w ciasne pałki swych uczniów. Idee przyjdą potem same, pocieszał się. Po skończonym dyktacie, podczas gdy uczniowie przepisywali bruliony na czysto, nauczyciel odczytywał dla własnej przyjemności dwa wersety wyjęte ze »Słów wierzącego«:
»Gdy widzicie człowieka wiedzionego do więzienia, nie sądźcie zbyt pospiesznie: Człowiek ten dopuścił się przewinienia przeciw bliźnim swoim. Gdyż zaprawdę, może to być człowiek dobrej woli, który chciał wolne usługi oddać ludziom i może tylko złość wrogów i gnębicieli go ściga!«.
Oparty o katedrę, z oczyma wpół przymknionemi, długo rozważał myśl mistrza. Była mu ona lekarstwem po przejściach zadanych złym humorem pani Sabardeilh, doprowadzonej do wściekłości tą spędzoną poza domem nocą, była mu ona zarazem balsamem na wiszące nad głową prześladowanie. Nieszczęście może teraz przyjść. Zastanie go silnym, gotowym! Unosił go heroizm, rozpalała się łuna męczeństwa w duszy biednego nauczyciela wiejskiego. A, że mimo wszystko, nie opuszczała go skłonność zawodowa do retoryki, układał w myśli