Strona:Elegie Jana Kochanowskiego (1829).pdf/057

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ja na krzywéj poręczy od świtu schylony,
Krajać będę lemieszem ojczyste zagony,
Tam niezwodne nadzieje idącego roku,
Sypać będę na skiby z Lidyą przy boku,
Z nią niebędzie mi nigdy przykrą kmiecia praca,
Ona odbiera siły, i ona powraca,
O! niechże zbytki miasta wyjdą jéj z pamięci,
Bogom rolniczym ze mną niech ofiary święci,
Niech zapomni świątynie od złota błyszczące,
I teatra Cylickim szafranem woniące,
W cichym gaju niech słucha nieuczonych pieśni,
Jakie gwarzą po nocach słowikowie leśni,
Niech śledzi zdrój krążący przez ciche manowce,
Gdzie się bielą w dąbrowach rozprószone owce,
Gdzie w stadach boje wiodą rogate rywale,
I pasterz na piszczałce wygrywa przy skale,
Może i miło będzie szybkie płoszyć łanie,
I słyszyć z skał najwyższych ogarów śpiewanie,
Ani tak miłe cytry czarownicze zmiany,
Ani dźwięk surmy z lutnią Febową zmięszany,
Jako kiedy psów sfora pewny ślad dośpieje,
Obwołując szczekaniem doliny i knieje,
Sarna pędzi zlękniona, nie cięższe ogary,
Rozgłos leci po skałach, i drzą gęste jary.
Tak niech mi spieszne lata przepędzać się godzi,
Przy tobie niech mię starość zazdrosna znachodzi.
Atalanta lubiła Arkadyjskie lasy,
I łowom poświęcała dziewicze swe wczasy,