Przejdź do zawartości

Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ka, aby mi z niego zdał reszty dziesięć sous. Ten maur okrutny otworzył szkatułkę i zaczął z niéj wyrzucać na stół całe garście szkaradnych, czarnych groszy i groszaków, a gdy się z nich wreszcie utworzyła tak spora kupka, że chcąc zabrać musiałbym chyba wezwać na pomoc tragarza, zliczył je i poglądając to na mnie to na owe pieniądze, czekał spokojnie aż je zechcę schować do moich kieszeni. Przepraszam, powiedziałem, usiłując odebrać napowrót mego franka; nie jestem dość silny, abym mógł w pańskim sklepie robić sprawunki. Potmé, gdym już z pierwszego niezadowolenia ochłonął, drażliwa ta sprawa w ten sposób pomiędzy nami załatwioną została, że jeszcze więcéj cygar nabrałem i odszedłem, unosząc z sobą tylko jednę kieszeń napełnioną owymi szkaradnemi grosiskami. Dowiedziałem się następnie, że tych miedzianych piéniążków, zwanych flu, z których każdy mniejszą ma wartość od jednego centymu i z dniem każdym traci jeszcze na téj swojéj wartości, est moc nieprzebrana w Marokko; a nie potrzebuję objaśniać w jakim celu rząd tutejszy tak hojnie niemi kraj zalewa, skoro powiem, iż płaci on tylko taką miedzianą monetą, przyjmuje zaś wyłącznie złoto i srebro. Lecz, jak wiadomo, nie ma złego bez dobrego; otóż owe flu, będące plagą dla handlu, mają tę nieoszacowaną własność, iż ochraniają marokańczyków od wielu nieszczęść, a zwłaszcza od uroków, dzięki tak zwanemu pierścieniowi Salomona, gwiaździe o sześciu promieniach, którą widzimy na każdym piéniążku, a która jest wiernym obrazem pierścienia znaj-