Przejdź do zawartości

Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/496

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ła się przed dwoma miesiącami, aby puścić się w drogę.
Komendant, kapitan, dwaj malarze i ja, odjechaliśmy razem do Gibraltaru. — Poseł i wice konsul z całą służbą poselstwa odprowadzili nas na brzeg morski.
Pożegnanie było bardzo serdeczne. Wszyscy byli wzruszeni, nie wyłączając poczciwego generała Hamed-ben-Kasena, który, przyciskając moją rękę do swych szérokich piersi, głosem z serca płynącym powtórzył po trzykroć jedyny wyraz europejski, który umiał:
A Dios! A Dios! A Dios!
Zaledwie wstąpiliśmy na pokład, a już cała ta fantasmagorya baszów, murzynów, arabów, namiotów, meczetów i wieżyc z blankami, wydała nam się czémś niezmiernie dalekiém w przestrzeni i czasie.
Nie tylko kraj jeden, ale świat cały znikał w owéj chwili z przed naszych oczu, świat, o którym wiedzieliśmy niemal na pewno, iż go nie zobaczymy już nigdy. Jednak nieco afrykańskiego żywiołu towarzyszyło nam aż na statek pod postacią obu Selamów, Alego, Hameda, Abd-er-Rhamana, Civa, sług pana Morteo i kilku innych poczciwy chłopaków, którym fanatyzm muzułmański nie przeszkodził pokochać Nazarejczyków i służyć im szczerze.
I oni również rozstali się z nami z oznakami prawdziwego przywiązania i żalu, serdeczniéj zaś nad innych nieoszacowany Civo, który, migając mi po raz „ostatni przed oczami swoją széroką białą koszulą