Przejdź do zawartości

Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/485

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

który był w pobliżu, zaczął mu ostro wymawiać, iż dotychczas jeszcze nie spełnił swojéj powinności.
Wygdérany sługa porwał się z ziemi, i postąpiwszy śpiesznie parę kroków ku swemu towarzyszowi, który siedział przy źródle, rozkazał mu, aby natychmiast niósł wodę. Ten ostatni, widząc, iż nie zważam na niego, ani się ruszył.
płynęło pięć miUnut, a wody nie dano. Znowu zwróciłem się do najbliższego żołniérza, i znowu powtórzyła się ta sama scena. Aby miéć wodę, musiałem w ostatku, zryajwąc sobie piersi, wydać rozkaz bezpośrednio owemu posługaczowi przy źródle, który wówczas dopiéro po chwilowym namyśle uznał za stosowne napełnić nią dzbanek i przynieść mi ją wreszcie wlokąc się krkikem żółwia. i
Ruszyliśmy dawlszą drgoę. Wietrzyk chłodny wiał od morza, słońce skryło się za chmurą; była to rozkoszna przejażdżka. Ale ponieważ morze wskutek przypływa rosło z każdą chwilą tak, iż wąska piaszczysta drożyna, po któréj jechaliśmy jeden za drugim, stawała się coraz węższą, wkrótce zostaliśmy uwięzieni pomiędzy Oceanem i nadbrzeżnemi skałami, które niemal prostopadle wznosiły się nad naszemi głowami, i zmuszeni zwolna posuwać się naprzód śród wielkich kamieni o które rozbijały się fale. Nieraz przestraszony muł stawał, a ja, otoczony wodą, w obłoku piany i prysków, ogłuszony, oślepiony, widziałem już w myśli owe mniejsze i większe wspomnienia pośmiertne, które o mnie przyjaciele napiszą.
Ale nasza godzina, jak mówił kucharz, jeszcze