Przejdź do zawartości

Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tak iż mi się zawsze zdaje, że w oczach ich czytam żądzę mordu. Są to Rifanie, Berberowie z pochodzenia, dla których jedyném prawem jest ich własna strzelba i którzy żadnéj władzy uznać nie chcą; ci śmiali piraci, ci zbóje okrutni, ci niezmordowani buntownicy, zamieszkujący góry tetuańskiego wybrzeża na algierskiéj granicy, których nie zdołały poskromić ani działa statków europejskich ani wojska sułtana; słowem mieszkańcy tego strasznego Rifu, na który żaden cudzoziemiec nie odważa się wstąpić inaczej jak pod opieką świętych i szeików; o którym ludy sąsiednie mówią, jakby o jakimś dalekim, niedostępnym, tajemniczym kraju.


∗             ∗

Siedzieliśmy u stołu przy obiedzie, późnym już wieczorem, gdy nagle kilka strzałów rozległo się na placu. Porwawszy się od stołu, wybiegłem przed dom poselstwa i ujrzałem jeszcze, chociaż w oddaleniu, dziwny naprawdę widok. Uliczka, która prowadzi do bramy Soc di Barra, była oświetlona, na znacznéj przestrzeni, wielkiemi pochodniami, ukazującemi się wysoko nad głowami tłumu i skupionemi dokoła jakiegoś przedmiotu, który zdawał się być dużą skrzynią, umieszczoną na grzbiecie konia. Cały ten zagadkowy pochód zwolna posuwał się naprzód, przy dźwiękach tęsknéj muzyki, przeciągłego, nosowego śpiewu, przy odgłosie wystrzałów, przeraźliwych okrzyków