Przejdź do zawartości

Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/43

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dreszcz zgrozy i szybko cofnąłem się od okna. Białe spodnie murzyna były krwią zwalane; krew ta z jego pleców ściekała. Otaczający go arabowie, byli to żołniérze, bez miłosierdzia okładali go kijami. Spytałem, co to wszystko ma znaczyć. Odpowiedziano mi, że biedak ów skradł kurę. Może się jeszcze nazwać szczęśliwym, rzekł jeden z żołnierzy poselstwa; bo, o ile się zdaje, nie utną mu ręki.


∗             ∗

Już od siedmiu dni bawię w Tangierze, a dotychczas jeszcze nie widziałem twarzy żadnéj kobiéty arabskiéj. Chwilami zdaje mi się, że jestem na jakimś balu maskowym, na którym wszystkie kobiéty, wskutek dziwnego kaprysu, przebrały się za czarownice, tak, jak je sobie wystawia wyobraźnia dziecinna, to jest owinięte w śmiertelne całuny. Arabki chodzą wielkiemi krokami, powoli, trzymając się nieco pochyło, i zasłaniając twarz brzegiem jakiegoś płóciennego okrycia nakształt płaszcza, pod którym nie mają na sobie nic oprócz koszuli z szerokiemi rękawami, przepasanéj w stanie sznurem jak habit. Z całéj ich osoby widać tylko oczy, rękę, która twarz osłania, z pomalowanemi na czerwono końcami palców, i nogi obnażone, również pomalowane, w ogromnych pantoflach z żółtéj skóry. Większość tych kobiet ukazuje zaledwie połowę czoła i jedno oko: oko najczęściéj ciemne, a czoło barwy woskowéj. Spotykając Europejczyka na jakiéjś