Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

skie. Chłopcy, tak mali, iż zaledwie o własnéj sile chodzić zaczynają, już noszą białe płaszcze z nieozdobnym kapturem, który, nasunięty na głowę, czyni ich małe figurki podobne do owych kapturków, za pomocą których gaszą świece w kościołach. Wszyscy niemal mają główkę ogoloną, a tylko na jéj wierzchołku cienki, długi na parę cali warkoczyk, który, zdawałoby się, po to zostawiono, aby za niego zawieszać na ćwieczki ten drobiazg jak maryonetki. U niektórych warkoczyk zamiast na ciemieniu, znajduje się za uchem lub na skroni, co, wraz z kilku pozostawionemi pasemkami włosów, przystrzyżonych w czworobok lub trójkąt, jest oznaką po któréj się poznają dzieci najmłodsze w rodzinie. Na ich twarzyczkach, po największéj części pięknych lecz bladych, maluje się wyraz przedwcześnie rozwiniętéj bystrości pojęcia: ich małe figurki są wyprostowane i zwinne. W tych dzielnicach miasta, gdzie europejczyków jest więcéj, dzieci arabskie żadnéj na nich nie zwracają uwagi; w odleglejszych ulicach, gdzie nie często widziéć ich można, poprzestają one; przy spotkaniu się z nimi, na zmierzeniu ich pogardliwém spojrzeniem, jakgdyby chciały powiedziéć: „Wcale a wcale nam się nie podobacie.“ Niejeden z tych małych zakapturzonych chłopaków miałby nawet wielką ochotę powiedzieć nam cóś arcyniegrzecznego: łatwo to można odgadnąć po jego ustach drgających i po złośliwych, pełnych, nienawiści błyskach, które miotają te śliczne oczęta; lecz rzadko się zdarza, aby to, co myśli, wymknęło mu się w obelżywych słowach, nietyle, coprawda, z obawy