Przejdź do zawartości

Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

piérwszego piętra. Domów takich widziałem wiele w Sewilli i w Kadyksie. Ale ludzie, ale życie tego domu, to było dla mnie zupełną nowością. Ochmistrzyni i kucharz z Piemontu; jedna służąca maurytanka z Tangieru, druga murzynka z Sudanu, obie bose; lokaje i chłopcy stajenni arabowie ubrani w wielkie białe koszule; straż konsularna w fezach, czerwonych kaftanach, z puginałami za pasem; wszysci ci ludzie w nieustannym ruchu przez dzień cały. W pewnych godzinach dnia snowanie się nieprzerwane żydów rzemieślników, murzynów tragarzy, tłumaczów, żołnierzy baszy, maurów zostających pod opieką poselstwa. Cały dziedziniec zawalony pakami, skrzyniami, obozowemi łóżkami, latarniami, kobiercami. W każdéj porze dnia i nocy stuk młotków, skrzypienie piły, okrzyki sług wołających na siebie tak dziwnemi imionami jak naprzykład: Fatma, Rakma, Selim, Ali, Mahomet, Abd-er-Raman. A coż to za pomięszanie języków! Jeden z maurów, odebrawszy jakieś zlecenie od pana, zawiadamia o niém, po arabsku, innego maura, który, tłumacząc je na język hiszpański, powtarza ochmistrzyni; ochmistrzyni zaś, po włosku, kucharzowi. Rozmowa całéj służby, to nieprzerwany szereg tłumaczeń, objaśnień, najzabawniejszych dwuznaczników, przeplatanych co chwila wykrzyknikami Por dios! Allah! i naszemi włoskiemi nieraz bardzo silnemi zaklęciami. Na ulicy ciągła procesya koni i mułów. Przede drzwiami domu gromadki ciekawych, lub biédnych, obdartych arabów i żydów, wzdychających nieśmiało do tego, aby prześwietne