Przejdź do zawartości

Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

li w milczeniu, sunąc jeden za drugim jak procesya duchów po aleach cmentarza. Nie wiem sam dlaczego, lecz na ten widok uczułem potrzebę zwrócenia oczu na siebie i powiedzenia sobie w duchu: Jestem ten a ten; kraj, w którym się znajduję, nazywa się Afryką, a co ludzie arabami. Musiałem również przez dość długą chwilę na téj się myśli zatrzymać, by ją z całą świadomością mógł przyjąć mój umysł.
Z kolei, ja i mój przewodnik, z głównéj ulicy przeszliśmy na inne. Miasto pod każdym względem najzupełniéj odpowiada ludności. Jest to niedający się opisać labirynt krętych uliczek albo raczéj kurytarzy, opasanych małymi, białymi, czworobocznymi domkami bez okien, o drzwiach tak wąskich, iż przez nie ledwie jeden człowiek przecisnąć się może; domkami, które zdają się być stawiane raczéj po to, aby służyć za jakieś kryjówki niż za zwyczajne mieszkania i które wyglądają jak więzienie lub klasztor. Na wielu ulicach, oprócz białości domów i lazuru nieba, nic innego nie widać; tylko od czasu do czasu oko nasze natrafia na jakiś łuk maurytański, na wzorzyste okienko, na pas czerwony u spodu na murze lub na czarną rękę namalowaną obok jakichś drzwi a namalowaną po to, by bronić mieszkańców domów od mocy i wpływu złych duchów. Prawie wszystkie ulice usłane są gałganami, kośćmi, piérzem, resztkami gnijących jarzyn i wielu jeszcze innemi niemniéj pięknemi i wonnemi rzeczami; a w niektórych miejscach spostrzegamy nawet zdechłe psy i koty, które w sposób okropny zarażają powietrze. Nie-